Rozdział drugi: Podróż

-Wszystko niebawem, będzie już przygotowane na nasze przyjęcie zaręczynowe.-powiedział Marcel wchodząc do pomieszczenia i składając pocałunek na ustach kobiety.
-Cieszę się.-odparła uśmiechając się. 
Caroline wiodła spokojne życie w gronie najbliższych jej ludzi i wszystko mogło by trwać tak nadal. Gdyby nie uczucie pustki jakie czuła w swoim sercu, chciała podróżować, zwiedzać świat. A z Marcelem u jej boku było to niemożliwe. Owszem wielokrotnie była z nim na wspólnych podróżach, które nie trwały dłużej niż tydzień. Gdy ona zawsze prosiła swojego ukochanego i go namawiał aby przedłużyli swoją podróż, on zawsze odmawiał. Używał wielokrotnie zawsze tej samej wypowiedzi.
-Jestem Królem i mam obowiązki wobec swoich poddanych, Caroline. Przykro mi ale musimy wracać. Jakoś Ci to wynagrodzę obiecuję, Najdroższa.
Mężczyzna zawsze był słowny i dotrzymywał danego słowa. Zabierał kobietę na wystawne kolacje, bankiety, bale oraz wręczał kosztowne prezenty. Przez pewien okres czasu Caroline była niebo-wzięta, ale nic nie trwa przecież wiecznie. Pewnego dnia nie mogąc tego znieść udała się do Marcela aby z nim porozmawiać o zaistniałej sytuacji, ale skutek był odwrotny od zamierzonego. Afroamerykanin tego wieczora poprosił ją o rękę, a ona się zgodziła tym samym jeszcze bardziej ograniczając swoją swobodę. Tego dnia postanowił z nim o tym porozmawiać, nie zważając na konsekwencję z jego strony ani słowa.
-Za miesiąc zakończenie szkoły średniej. Wraz z Bonnie chcemy to uczcić.-wyznała podchodząc do niego i kładąc swoją prawą dłoń na jego ramieniu.
-Wyprawimy przyjęcie z tej okazji jeszcze tego samego dnia.-stwierdził.
Blondwłosa nerwowo odsunęła się od niego.-Nie to miałam na myśli. Chcę się wyrwać na jakiś czas z świata nadprzyrodzonych istot, spod ciągłej kontroli pod którą jestem. Marzę spędzić wakacje bez nadzoru jakiegokolwiek mówienia co mi wolno a czego nie.-powiedziała radośnie się uśmiechając.
-Chcesz spędzić ten czas z dala od mnie.-stwierdził z smutkiem.
-To nie tak. Wiesz jak bardzo Cię kocham, chcę spędzić z Tobą całe swoje życie.-kończąc zdanie złożyła na jego ustach namiętny pocałunek który on odwzajemnił.
-Ta podróż nie zmieni między nami nic. Wiem jak bardzo obawiasz się o moje bezpieczeństwo, lecz nie możesz ciągle trzymać mnie w złotej klatce. Musisz dać mi więcej swobody, jeśli tego nie zrobisz zwariuję.
-Dobrze pozwolę Ci wyjechać na okres wakacji, ale nie samej. Pojadą z Tobą William i Jack, będą sprawować nad Tobą pieczę, kiedy nie będzie mnie w tym czasie przy Tobie.
-Zapomnij o naszej rozmowie.-powiedziała gorzko chcą opuścić sypialnię Marcela. On jej na to nie pozwolił złapał ją za dłoń, chcąc ją zatrzymać lecz ona mu na to nie pozwoliła mówiąc.-Nie chcę wychodzić za Ciebie za mąż, jeżeli to oznacza większą kontrolę nad moim życiem, które i tak jest ograniczone.
Na twarzy Marcela pojawił się wielki smutek, chcąc go ukryć odwrócił swoją twarz od ukochanej i udał się na balkon, oparł się o jego poręcz a wzrok został utkwiony w Dzielnice Francuską. Niebawem Caroline podeszła do niego kładąc delikatnie swoją głowę na jego prawym ramieniu i mówiąc.-Wybacz mi, nie chciałam Cię zranić. Twoja miłość i Twoje oświadczyny są najlepszą rzeczą, jaka mnie spotkała od śmierci mojej rodziny, Marcel.
-Jedz. Masz moją zgodę, Caroline. Dwa miesiące bez nadzoru i kontrolowania Twojego życia.-powiedział odwracają się w jej stronę i patrząc w jej błękitne oczy.
-Dziękuję.-wyszeptała i ponownie tego dnia złożyła na jego ustach pocałunek.
-Za dwa miesiąc, nie dłużej wrócisz do Nowego Orleanu na nasz ślub i zostaniesz moją żoną, a także Królową.-stwierdził surowo.

Nadszedł wielki dzień dla uczniów ostatniej klasy szkoły średniej, zakończenie ich ostatniego roku spędzonego w murach tej szkoły. Na środku sceny stała przewodnicząca szkoły, przemawiając do uczniów, rodziców i nauczycieli.
-Kiedy mieliśmy sześć lat pytali nas kim chcemy zostać kiedy dorośniemy. Odpowiadaliśmy prezydentem, strażakiem albo w moim przypadku księżniczka. Gdy już skończyliśmy 14 lat spytali ponownie o to samo, a my odpowiadaliśmy aktorką lub aktorem, piosenkarką lub piosenkarzem, ja odpowiedziałam w tym czasie że chcę zostać policjantką. A dziś gdy nas pytacie kim chcemy być, my odpowiadamy wam. To czas pokaże. Jeżeli będziemy ciężko pracować i dążyć do wymarzonego celu, na pewno go osiągniemy. Potrzeba tylko na to czasu, który tak szybko mija. Zanim się obejrzymy jeden z nas zostanie wymarzonym policjantem, lekarzem a morze nawet prezydentem. Więc nigdy nie rezygnujcie z marzeń, tylko dążcie do ich spełnienia.-po zakończeniu jej przemowy, wszyscy zgromadzeni zaczęli bić owacje na stojąco. Chwilę później licealiści zdjęli swoje czapki i żółcili nimi w górę. Na ustach Caroline znajdował się promienny uśmiech a po jej policzku popłynęły łzy. Trzy lata upłynęły zaskakująco szybko, szkoła była jedynym miejscem gdzie Caroline mogła chociaż na chwilę odpocząć od nadprzyrodzonego świata. Jeszcze tego samego dnia miało odbyć się przyjęcie zaręczynowe jej i Marcela, po którym miała wyjechać na upragnione wakacje do Rzymu.

Wszyscy zaproszeni gości pojawili się na przyjęciu zaręczynowym, każdy z nich złożył szczere lub nieszczere gratulacje dla młodej pory. Jednym z nich był Klaus, który delikatnie ujął dłoń kobiety a następnie składając na niej pocałunek.
-Gratuluję, Marcel. Jesteś szczęściarzem że Caroline zostanie Twoją żoną.-stwierdził z sztucznym uśmiechem.
-Zostaw nas samych, Najdroższa.-poprosił Marcel całując Caroline w policzek. Jak poprosił tak postąpiła, udając się w stronę gości.
-Nie przypominam sobie abym Cię zapraszał, Klaus.-powiedział z pogardą w głosie.
-Mój drogi ja nie potrzebuję wcale zaproszenia, aby się zjawić. Przychodzę do Ciebie z pewną propozycją. I nie radzę Ci jej odrzucić.-powiedział klepiąc swojego protegowanego po ramieniu.
-Chodźmy porozmawiać do mojego gabinetu.-odparł Marcel.
Obydwaj udali się na drugie piętro gdzie mogli sami porozmawiać, o propozycji Hybrydy. Marcel doskonale znał swojego stwórcę i wiedział że każda ugoda z nim zawiera podstęp z jego strony.
-Proponuję przyszłe szczęści Twoje i Caroline, którego tak pragniesz. Pozostawię Ci Nowy Orlean i Caroline pod Twoimi skrzydłami, a sam opuszczę miasto i nigdy mnie już nie zobaczysz ani nikogo z mojej rodziny. Pod warunkiem że oddasz mi trumnę mojej matki oraz Kola i Fina.-powiedział nalewając sobie whisky.
-Dopóki Twoja rodzina jest pod moją kontrolą, nie jesteś w stanie mi zaszkodzić, Klaus.-stwierdził z uśmiechem na ustach.
-Na Twoim miejscu nie był bym taki pewien, mój drogi. Nie chcesz przecież aby nasza słodka Caroline, dowiedziała się że ukryłeś przed nią to że Rafael jednak przeżył pożar i nadal żyje.
- Przyłączając się do Twojej watahy zdradził rodzinę, a w tym samym przyczynił się do ich śmierci. Nie miałem innego wyboru jak przekonać Caroline, że jej brat nie żyje.
-Za dwa dni moja oferta wygaśnie. Radzę Ci ją rozważyć.-powiedział a następnie skierował się w stronę drzwi. Na korytarzu spotkał roześmianą, uśmiechniętą Caroline stojącą w gronie przyjaciół. Zbliżył się do niej i ucałował jej dłoń, żegnając się z nią.-Do zobaczenia niebawem, słodka Caroline.
Młodej kobiecie nie uszło nieuwadze jakim był on szarmanckim mężczyzną. Chociaż nigdy nie zamienili ze sobą więcej niż zdania, kobieta także odpowiednio się z nim pożegnała, jak nakazywały dobre maniery.
-Do zobaczenia, Klaus. Mam nadzieję że będziemy mieli okazję się spotkać i porozmawiać.
-Niebawem nadarzy się taka okazja, obiecuję.-następnie opuścił posiadłość Marcela.
Mężczyzna nie był zadowolony tym co zobaczył, poczuł ukucie w sercu. Wiedział że jego stwórca nie da za wygraną, dopóki nie osiągnie przez siebie zamierzanego celu. Chociaż Caroline i Klaus nie mieli ze sobą jakichkolwiek kontaktów, widział błysk pożądania w oczach Klausa względem Caroline. Dziewczyna wielokrotnie pytała Marcela kim był Klaus, a on zawsze odpowiadał jej że są oni starymi przyjaciółmi którzy razem wiele przeszli. Ale Caroline doskonale wiedziała że obydwaj panowie, nie byli pokojowo do siebie nastawieni. Ale postanowił nie napierać już więcej na swojego narzeczonego i z biegiem czasu sama postanowiła dowiedzieć się jakie relację łączyły Marcela i Klausa.
-William!-Wykrzyczał Marcel, wołając swojego przyjaciela.
-Nie krzycz tak, chcesz aby wszyscy goście Cię usłyszeli.-powiedział śmiejąc się z swojego Króla a także i przyjaciela.
-Udasz się wraz z Caroline jutro do Rzymu, będziesz jej ochroniarzem. Masz nie spuszczać z niej oczu, ale masz robić to tak aby o tym nie wiedziała.
-Przecież jej wyjazd był zaplanowany dopiero po waszym ślubie. Nie możesz pozwolić jej teraz wyjechać, Klaus tylko czeka na taką okazję.
-Nie mam innego wyboru, przyjacielu. Klaus w zamian za pozostawienie Caroline i Dzielnicy Francuskiej w spokoju, chce abym oddał mu trumny w której jak dobrze wiesz znajduje się Ester, Kol i Finn.
-To mu je oddaj i po całej sprawie.-stwierdził William.
-Każda umowa z Klausem zawiera haczyk. Jeśli nawet odzyska swoją rodzinę, nie pozostawi Caroline w spokoju. Jej krew jak i ciało jest cenne, zbyt cenne abym mógł pozwolić jej odejść.
-Dzięki niej kontrolujesz wszystkie czarownice w Nowym Orleanie.-stwierdził.
-Ona jest jedyną osobą która może otworzyć trumnę Ester i nie tylko, jest stworzona do wielkich czynów.-powiedział z dumą. Był dumny z bogactwa jakie posiadał i rodzinę jaką zdobył.
-Jak długo będziesz jeszcze ukrywał przed nią prawdę?-zapytał zaciekawiony.
-Najdłużej jak się da.-powiedział opróżniając całą szklankę alkoholu.

Następnego dnia, Caroline wstała wcześnie rano aby dokończyć pakowanie swoich walizek. Gdy już skończyła w tym samym czasie do jej sypialni wszedł Marcel. Objął ją swoimi ramionami, składając na jej ustach pocałunek.
-Będę tęsknić, Caroline.
Tym razem to dziewczyna złożyła na jego ustach pocałunek, kończąc go powiedziała.-Nim się obejrzysz, dwa miesiące miną i znów będziemy razem.
-Obiecaj mi że będziesz na siebie uważać oraz że będziesz codziennie dzwonić.-Nakazał patrząc na nią surowym wzrokiem.
Caroline zaśmiała się jak dziecko, mówiąc.-Oczywiście.
Dwie godziny później znajdowała już się w samolocie wraz z Bonnie. Obie były bardzo podekscytowane podróżą do Rzymu. Były to ich pierwsze wspólne wakacje od czasu śmierci rodziców Caroline. Gdy tylko samolot oderwał swoje koła od podłoża, blondynka poczuła niesamowitą ulgę, wolność której tak od dawna jej brakowało.
-Dwa miesiące niezobowiązujących szaleństw!-wykrzyczała Bonnie.-To czego się napijemy szampana, whisky czy może brandy?-spytała podchodząc do barku.
Marcel wynajął dla nich prywatny samolot, który był wyłącznie do ich dyspozycji.
-Wypiję cokolwiek.-stwierdziła blondynka.
-Wyobrażasz sobie, tych wszystkich mężczyzn z wspaniale umięśnionymi ciałami jak greccy bogowie. Którzy chodzą po plaży tylko w samych kąpielówkach, których można ich tak łatwo pozbawić.-powiedziała podekscytowana Bonnie.
-Bonnie Bennett nie poznaję Cię! Co by powiedział Jeremii gdyby usłyszał Twoją wypowiedz?!-zapytała roześmiana.
-Ja i Jeremii się rozstaliśmy w dzień zakończenia szkoły.-stwierdziła z smutkiem.
Caroline chcąc pocieszyć przyjaciółkę usiadła obok niej i ją przytuliła.
-Przykro mi.
-Nie potrzebnie. Obydwoje doskonale wiedzieliśmy, że z zakończeniem liceum nasze drogi się rozejdą. On rozpoczyna studia w Nowym Jorku, a ja w Chicago. Związek na odległość nie jest czymś dobrym dla nas, więc postanowiliśmy pozostać tylko przyjaciółmi.-stwierdziła delikatnie się uśmiechając.
-Obiecuję Ci że tych wakacji nigdy nie zapomnimy.-powiedziała podchodząc do barku i wyciągając z niego najlepszego szampana. Gdy go otworzyła nalała do kieliszka sobie i Bonnie, wzniosły toast za najlepsze wakacje w ich życiu. 

Rozdział pierwszy: Powrót

Delikatnie nakładała róż na swoje blade policzki, a kiedy już zakończyła tą czynność uważnie przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Nigdy nie uważała się za słabego człowieka, nigdy nie użalała się nad swoim życiem. Lecz ostatnie dwa lata ją diametralnie odmieniły, czyniąc ją jeszcze bardziej wytrwalszą. Wszyscy dokoła niej uważali że jej przemiana jest jak najbardziej pozytywna. Ona nie podzielała ich zdania, tęskniła za swoim dawnym życiem i za błahostkami. Czegokolwiek sobie zażyczyła, otrzymywała to. Do jej sypialnie wszedł mężczyzna, podchodząc do niej i owijając swoje ramiona wokół jej tali.
-Wyglądasz pięknie.-powiedział całując ją w policzek.
Ona na ten gest z jego strony, delikatnie się uśmiechnęła. Przez parę sekund przyglądali się sobie w odbiciu lustrzanym. Wszyscy poddani Marcela, zazdrości mu jego królowej, a niebawem już żony. Mężczyzna niecałe dwa miesiące temu poprosił Caroline o rękę, a ona się zgodziła go poślubić.
-Wiem że nienawidzisz świętować swoich urodzin, Caroline.-powiedział gładząc jej policzek swoją dłonią.
-Skoro o tym wiesz. To dlaczego co roku wyprawiasz mi huczny bal?-zapytała podenerwowana.
-Urodziny są okazją do świętowania i cieszenia się z każdego roku który przeżyłaś i przeżyjesz. Pomimo swojej wielkiej straty, musisz żyć. Jako jedyna przeżyłaś z swojego całego rodu, aby dokonać w przyszłości czegoś wielkiego.
-Nigdy nie odnaleziono ciała Rafaela.-stwierdziła z nadzieją w głosie.
Mężczyzna ciężko westchnął na dźwięk tych słów.
-Jego ciała nigdy nie odnaleziono, ponieważ zginą w pożarze tego samego dnia co zamordowano twoich rodziców.
-Czuję w głębi serca że on przeżył. A dopóki nie odnaleziono jego ciała, będę mieć nadzieję że żyję.-stwierdziła.
-To tylko przeczucie, złudzenie, Caroline. Przestań żyć przeszłością, a żyj teraźniejszością.
-Nie potrafię, Marcel to wszytko mnie przerasta.-wyszeptała.
On spojrzał w jej smutne, niebieskie oczy i powiedział.-Przejdziemy przez to razem, Najdroższa. 
Następnie kończąc swoją wypowiedz, zaproponował Caroline swoje ramię na którym ona położyła swoją dłoń. Razem udali się do sali balowej na której czekali już na nich zgromadzeni goście. Pomieszczenie było przepełnione ludźmi, większość z nich była dla kobiety całkowicie obca, lecz nie dla Marcela. On każdego z nich znał doskonale, byli to dla niego poddanymi, przyjaciółmi a także i rodziną. Był tysiącletnim wampirem, który posiadał mocno zakorzenione więzy z Nowym Orleanem. Pół roku po znajomości z Caroline, opowiedział jej całą historię związaną z jego życiem w tym mieście. Była wielka podziwu dla niego, że udźwigną tak wielkie brzemię jakim jest rządzenie królestwem nadprzyrodzonych istot. Niebawem i ona będzie nim rządzić wraz z nim. Sala wyglądała zjawiskowo, dominowały w niej kolory czarny i niebieski. Z sufitu zwisały długie granatowe wstęgi na których tańczyli akrobaci, oraz spadały płatki czerwonych róż. W drugiej części pomieszczenie znajdowały się stoły, nakryte grafitowymi obrusami, a na nich znajdowała się porcelanowa zastawa. Każde przyjecie w rezydencji Marcela było wystawne, zawsze prezentował się od jak najlepszej strony. Do pary niespodziewanie podeszła uśmiechnięta Afroamerykanka.
-Wszystkiego Najlepszego, Caroline.-powiedziała, przytulając swoją najlepszą przyjaciółkę. 
-Dziękuję.-odpowiedziała, odwzajemniając jej uśmiech.
-Tak bardzo cieszę się że ciebie widzę. Musimy jak najszybciej nadrobić naszą trzy tygodniową rozłąkę.-powiedziała, pełna radości i tęsknoty przez tak długą jej nieobecność. 
-Więc zacznijcie teraz.-powiedział Marcel, biorąc kieliszek szampana i oddalając się od kobiet. 
-Opowiedz mi jak spędziłaś czas w Paryżu razem z Jeremim.-poprosiła blond włosa.
Obie przyjaciółki udały się razem do ogrodu aby w spokoju porozmawiać, oraz chociaż na chwilę oderwać się od nadprzyrodzonego świata. Marcel korzystając z nieobecności Caroline, udał się do Jacoba. Był to jego przyjaciel, a także jego prawa ręka. 
-Wzmocnij straż. On dzisiejszego wieczoru się zjawi, nie przepuści takiej okazji.-wyszeptał do niego.
Mężczyzna postąpił tak jak nakazał mu jego władca. W każdym zakątku posiadłości znajdywali się strażnicy, lecz nie było pewności czy Caroline mimo to była bezpieczna. 

Do sali ponownie weszła Caroline wraz z Bonnie, obie uśmiechnięte i szczęśliwe. Jedna z nich podeszła do swojego ukochanego, składając na jego ustach namiętny pocałunek i mówiąc.-Myślałam że już nie przyjdziesz, Jeremi.-trzymając go za dłoń prowadziła go w stronę parkietu.
Blond włosa wzięła przykład z przyjaciółki i także poprowadziła swojego partnera w stronę tańczących par.
-Bonnie ma na Ciebie większy wpływ niż ja.-stwierdził.
-Dlaczego tak sądzisz?-spytała, uśmiechając się promiennie.
-Gdy tylko się pojawiła, Twoje nastawienie do całego świata diametralnie się zmieniło.-nastała chwila ciszy. Zbliżył się do jej ucha szepcząc.-Cieszę się, że jesteś szczęśliwa. I zawsze będę dążył do tego, abyś była szczęśliwa i będę Cię chronić aż do swojej śmierci.-następnie złożył na jej ustach krótki pocałunek. 
-Zawsze i na zawsze.-powiedziała, patrząc w jego czekoladowe oczy. 
-To ona.-powiedziała blondwłosa kobieta, wpatrując się w obraz tańczącej pary.
-Nasze dwa lata poszukiwań nie poszły na marne. Ale dopóki Twój protegowany sprawuje nad nią pieczę, nic nie możemy zrobić.-stwierdziła Rebecca.
-To tylko kwestia czasu, droga siostro. Ale najpierw musimy upewnić się czy jest czystej krwi, czy jak jej starszy brat z nieprawego łoża. Bo jeśli okaże się że jest inaczej, cały nasz plan polegnie. I możemy zapomnieć o odzyskaniu Dzielnicy Francuskiej. 
-Jak chcesz to zrobić?-spytała spoglądając na niego.
-Zostaw to już mi.-odparł. 
Obecny władca Nowego Orleanu siedział wraz z swoimi towarzyszami przy barze, pijąc whisky. Nagle poczuł tak dobrze znany mu zapach, na samą jego woń złość w nim narastała a także i nienawiść. 
-Witaj, Marcelu.-powiedział z szyderczym uśmiechem na twarzy.
-Wróciłeś, bez względu na konsekwencję jakie grożą twojej rodzinie.-powiedział, opróżniając szklankę alkoholu. 
-Zostawcie nas samych.-rozkazał Klaus poddanym swojego protegowanego. Marcel na jego słowa przytakną, dając do zrozumienia aby tak uczynili.
-Nie stanowisz dla mnie żadnego zagrożenia.-stwierdził.
-Dopóki nie otworzę trumny Esther jesteś wraz z swoją rodziną bezpieczny, ale to nie potrwa długo. Już wkrótce to się zmieni i nieodwracalnie stracisz możliwość powrotu do władzy.
-Żeby to wszystko mogło zaistnieć, najpierw musisz otworzyć trumnę mojej matki. A nikt oprócz z rodu Forbes nie jest do tego zdolny. Więc mam nad Tobą przewagę.-przerwał swoją wypowiedz po chwili dodając.-Nie otworzysz nigdy tej trumny ze względu na Caroline, nie narazisz ją przecież na niebezpieczeństwo. 
-Znajdę inny sposób aby ją otworzyć, a gdy to zrobię zabiję Cię.
Ich rozmowę przerwała Caroline, podchodząc do nich. Marcel wstał z miejsca i staną przy boku ukochanej, trzymając ją w ramionach. Był przygotowany na wszystko, jeśli to koniecznie był gotów oddać za nią życie. Lecz postawa Niklausa całkowicie zaskoczyła obecnego władce. Hybryda ustał naprzeciw kobiety i ucałował jej dłoń przedstawiając się. 
-Nazywam się Niklaus Mikaelson. Ale proszę mów mi Klaus.-powiedział szarmancko. 
-Caroline Forbes.-odparła uśmiechając się. 
Był idealnym aktorem, potrafił robić dobrą miną do złej gry jak nikt dotąd. Zawsze dążył do celu chociaż by po trupach, ale zawsze osiągał zamierzony cel. I miało być tak i tym razem. 

Minął tydzień od dziewiętnastych urodzin Caroline. Od tego dnia Klaus był codziennym gościem w rezydencji swojego protegowanego. Lecz żadnego dnia nie zastawał tam blondwłosej, uzyskał informacje od swojego informatora że kobieta zamieszkuje drugą część rezydencji. Obecnie Klaus siedział w skórzanym fotelu w swojej rezydencji pijąc whisky. Do pomieszczenia wszedł wysoki brunet, informator Hybrydy. 
-Marcel planuje wywieść Caroline z Nowego Orleanu, a sam ma zamiar zostać w dzielnicy.-powiedział nalewając sobie do szklanki alkoholu. Gdy już to zrobił wyją z swojej kieszeni fiolkę z krwią Caroline i podał mu. Mężczyzna natychmiast ją otworzył, jej woń spowodowała uśmiech na jego twarzy.
-Doskonale. Czas na plan B.-powiedział zachwycony wynikiem swojego śledztwa.
W obecnym czasie na przedmieściach Nowego Orleanu stał mężczyzna, spoglądał na szczątki spalonego domu. Od dwóch lat zbierał się w sobie aby powrócić do Dzielnicy Francuskiej i odnaleźć utraconą siostrę. Chciał chociaż w części odzyskać to co utracił przez Niklaus Mikaelson, a jego powrót także oznaczał zemstę na Hybrydzie. Pragną zemsty ponad wszystko, nawet jeśli przyniesie mu to jego własną śmierć. Po raz ostatni spojrzał na doszczętnie spalony dom i odszedł w głąb lasu.

Wstęp

Powoli otworzyła oczy, rozglądając się dokoła bardzo uważnie. Znajdywała się w nizanym jej otoczeniu. Jak najszybciej wstając z łóżka podeszła do drewnianych drzwi, ciągnąc za srebrną klamkę, aby wydostać się na zewnątrz. Ale było to na nic, drzwi były zamknięte. Przerażona podeszła do niewielkiego, okrągłego okna otwierając je. Ujrzała dokoła rozciągający się gęsty las, żadnej cywilizacji. W akcie desperacji podbiegła do drzwi z całych sił, starając się je ponownie otworzyć. Zaczęła wołać o pomoc, a  w jej błękitnych oczach pojawiły się łzy, które niebawem spływał po jej delikatnie, zaróżowionych policzkach. Nikt nie odpowiedział na jej krzyki, była zupełnie sama. Zdesperowana usiadła na drewnianą podłogę, podciągając kolana pod brodę i płacząc. Starała się uspokoić i zacząć racjonalnie myśleć, tylko to mogło jej teraz pomóc. Do niedawna znajdywała się w własnym domu z swoją rodziną. Wspólnie wrócili z bankietu charytatywnego, który wyprawił wspólnik jej ojca w interesach. I na tym zdarzeniu, wszystko się zatrzymało. Kobieta nie pamiętała nic więcej z ubiegłego wieczoru, w jej umyśle znajdywała się pustka. Starała się ze wszelkich sił przypomnieć, choć jeszcze najmniej istotny szczegół lecz nie mogła. Wiedziała że musiało stać się coś złego, czego konsekwencje pozna niebawem. Niespodziewanie usłyszała brzęk kluczy i otwierające się drzwi. Ujrzała w nich wysokiego Afroamerykanina, o doskonale wyrzeźbionym ciele, przypominającego wojownika Rzymskiego. Powoli zbliżył się do przerażonej dziewczyny, gładząc jej długie, blond włosy. Ona na ten gest z jego strony, schowała głowę między swoje kolana, nie chciała aby ujrzał jej zapłakanej twarzy.
-Spójrz na mnie.-powiedział.
Uniosła powoli swoją twarz, patrząc na jego oblicze. Ujrzała mężczyznę w wieku dwudziestu lub być może w wieku dwudziestu dwóch lat, o wspaniałych brązowych oczach. Nieznajomy zauważył że całe jej ciało trzęsło się, bala się. Lecz nie widział w tym nic dziwnego, przecież to własnie on odizolował ją od jej życia, zamykając w pokoju. Ale nie miał złych intencji wobec niej, wręcz przeciwnie chciał ją chronić. Przed człowiekiem który od dawna polował na nią, jak na zwierzynę. Był zafascynowany jej niezwykłą uroda, a w szczególności jej pięknymi niebieskim oczami, które przepełniała niewinność. Ta młoda kobieta nie była świadoma swego pochodzenia, korzeni które dotychczas pozostawały utajone. I przez kolejny długi czas będą musiały zostać utrzymywane w ścisłej tajemnicy. Ale ona musiała już teraz poznać prawdę, za którą jej rodzina oddała własne życie, aby ona mogła żyć. Delikatnie podniósł jej ciało i umieścił na łożu, przykrywając je kołdrą. Ona uważne przyglądała się jego twarzy, zapamiętując każdy jej fragment. Był zaskoczony tym że nie stawiała mu oporu. Była na tyle wyczerpana że nie miała sił, aby przeciwstawić się mu. Wiedziała że nieznajomy mężczyzna jej istotą nadprzyrodzoną i mógłby ją skrzywdzić, a ona chciała wrócić do swojej rodziny. Usiał na skraju łóżka, nie przestając na nią patrzyć.
-Wszystko co Ci teraz powiem, zaważy na twojej przyszłości.

Minęły dwa lata od całkowitych zmian w jej życiu i od wejścia do świata nadprzyrodzonych istot. Pierwszy rok był dla niej najcięższy, każdego dnia starała pogodzić się z śmiercią swojej rodziny, która została zamordowana. Zaakceptowanie nowego otoczenia w którym nie potrafiła się odnaleźć. Od dwóch lat żyła zamknięta w złotej klatce, a jej panem był Król Nowego Orleanu. Był panem i władcą w tym mieście, to on decydował w nim o życiu i śmierci. A ona stała wiernie u jego boku, będąc jego tajną bronią wobec jego nieprzyjaciół. Lecz on także sprawował nad nią pieczę, chroniąc przed złem tego świata. Ona jako jedyna pozostała z swojego rodu, rodu najpotężniejszych czarownic. Każdego dnia uczyła się kontrolować swoje niezwykłe umiejętności, przez naukę. Nauczali ją najlepsi z najlepszych. Wszystko to wykańczało kobietę, ciągła rutyna z którą spotykała się na co dzień odbierała jej chęć życia. Z biegiem upływu czasu nauczyła się wszystko akceptować, przyzwyczajać się. To stało się jej codziennym życiem z którego nie mogła uciec. Po ukończeniu dziewiętnastego roku życia jej opiekun, zaczął stopniowo i powoli wprowadzać ją w towarzystwo. Coraz więcej spędzała z nim czas, już nie tylko w jego obecności ale i także z jego poddanymi i przyjaciółmi. Pomiędzy nimi zrodziło się uczucie które, obydwoje odwzajemniali. Mężczyzna pokochał ja od pierwszego dnia kiedy ją ujrzał, a ona zakochała się w nim dopiero kiedy ujrzała w nim nie tylko wampira, ale człowieka. Chociaż on wielokrotnie opowiadał jej o tym co spotkało jej rodzinę i o jej pochodzeniu, ona czuła że nie mówi jej całej prawdy. Naciskała wielokrotnie aby poznać całą prawdę, ale to kończyło się zawsze kłótnią. Więc przestała pytać, postanowiła że sama odkryje prawdę. Wiele razy śniła o mężczyźnie z błękitnymi oczami, wysokim i dobrze zbudowanym ciele. Ale jego twarz zawsze była zamazana. Uważała że ma to związek z jej przeszłością. Nigdy nie wyjawiła tego Marcelowi, wiedziała że zbagatelizuje to i powie że to nie ma z niczym związku. Stała teraz wraz z swoim partnerem na balkonie, otulona jego ramionami. Razem podziwiali piękno miasta.
-Jestem Ci wdzięczna za wszystko co dla mnie zrobiłeś.-wyszeptała, lekko unosząc kąciki ust.
On na dźwięk tych słów złożył na jej ustach namiętny pocałunek, który ona odwzajemniła z tą samą pasją.